O 8.00 obudził nas przerażający dźwięk budzika naszego hosta – brzmiał jak alarm pożarowy. Hałas był niewyobrażalny, dlatego parę chwil potem byliśmy już ogarnięci i gotowi do wyjścia z mieszkania. Niestety nasz host miał “lekki” problem ze wstawaniem i czekaliśmy na niego 30 min. W końcu podwiózł nas na stację kolejową skąd ruszyliśmy do Batu Caves. Bilet kosztował ok. 10 zł. Podróż trwała mniej więcej godzinę. Słynna hinduska świątynia znajduje się od razu przy stacji pociągu. Po drodze minęliśmy stragany z pamiątkami, a tuż za bramą wejściową rzuciły nam się w oczy malutkie małpki jedzące wszystko, co im ludzie rzucą.
Jednak z uwagi na to, że dostawały dużo różnych przysmaków zaczęły wybrzydzać i grzebać w jedzeniu biorąc tylko to co najsmaczniejsze. Po naszej lewej stronie ukazała się ogromna zielono-niebieska figura hinduskiego bożka. W oddali natomiast znajdowała się kolejna – bardzo podobna.
W religii Hindusów bogów jest wielu, dlatego po wejściu do jaskini zobaczyliśmy kolejne dziwne ludzko-małpie kreatury, zrobione jakby z plastiku przedstawiające postacie z ichszego „Pisma Świętego”.
Całe miejsce było fajne i klimatyczne, mimo, że jeszcze nie dotarliśmy do najważniejszej atrakcji. Batu Caves głównie są kojarzone z wielką złotą figurką hinduskiego bożka. Aby ją znaleźć musieliśmy przejść 100 metrów dalej. Była naprawdę przeogromna! Trzeba przyznać, że religie azjatyckie uwielbiają przepych i efektowność.
Wokół tłum turystów z całego świata, a przed nami wysokie, dosyć strome schody. Po kilku minutach wysiłku udało nam się wejść na samą górę – a tam kolejna jaskinia wyryta w skale a w niej malutka hinduska świątynia, w której modlili się Hindusi w obecności dwóch kapłanów. Po drodze na dół podziwialiśmy sprytne małpki, które kradły wszystko co się dało – lody, kanapki, czy picie. Niektóre z nich nawet próbowały otwierać damskie torebki, by zajrzeć do środka.
Ruszyliśmy w stronę pociągu, kupiliśmy bilety i ruszyliśmy do KL Sentral. Głównej stacji kolejowej w Kuala Lumpur. Stamtąd kilkanaście minut spaceru i znaleźliśmy się w Lake Gardens – jest to ogromny kompleks ogrodów w centrum miasta. Prześliczne widoki – zielone, zjawiskowe rośliny, wielkie jaszczurki (widzieliśmy tam chyba warana), a także błogi spokój i cisza.
Miejsce urzekło nas tak bardzo, że spędziliśmy tam kilka godzin spacerując alejkami i korzystając z Wi-Fi, które było tam dostępne! Czas płynął tak miło, że nie spostrzegliśmy, że musimy już wracać do domku, ponieważ umówiliśmy się z naszym hostem. Odebrał nas z dworca kolejowego i od razu zabrał na malajską przekąskę – taki ich typowy chlebek na słodko, oczywiście podany z ostrymi sosami. W drodze powrotnej do mieszkania skontaktował się ze swoim przyjacielem – Chińczykiem i postanowiliśmy, że od razu ruszymy na chińską kolację! Po około godzinie jazdy znaleźliśmy się w knajpie, w której byli sami typowi Azjaci. Menu nie mówiło nam nic, więc Saren zamówił za nas jedynie pytając jakie mięso chcemy. Proponował nam żabę, ale nie skorzystaliśmy. Po paru minutach dostaliśmy mnóstwo sosów, ryż, herbatkę i różne rodzaje mięs. Najciekawsze były jednak krewetki, które nie dość że smażone były w piwie to działo się to na oczach klientów na środku ich stoliku. Owoce morza były gotowe do jedzenia po paru sekundach. Kolacja była bardzo ostra, ale wyśmienita. Chińska kuchnia jest palce lizać.
Zapłaciliśmy 100 zł na 4 osoby, więc tanio. Potem wróciliśmy do mieszkania, gdzie do późnych godzin pisaliśmy posty.