Wstajemy o 8 czy 9? Padło pytanie po wspinaczce na Górę Gellerta. 8.30. Kompromis. Oczywiście podnieśliśmy się po 9. Noc była ciężka. Gdy w końcu zapadliśmy w głębszy sen -nagle wybudziło nas szaleńcze bicie dzwonów kościelnych. Dzwony mogą bić raz, max dwa, ale błagam… nie trzysta razy!!!! W końcu jednak z uśmiechem na twarzy, z pozytywnym nastawieniem na przygodę w Budapeszcie ruszyliśmy na śniadanie. Chyba nie ma potrzeby dodawać jak w 4**** hotelu takowe wygląda 🙂
Ustaliliśmy sobie, co koniecznie chcielibyśmy zobaczyć i w jakiej kolejności, a następnie ruszyliśmy w drogę. Bardzo szybko zaniechaliśmy naszych planów, gdy naszym oczom ukazała się urocza kolejka wjeżdżająca na Wzgórze Zamkowe. Sznur ludzi, zbyt drogie bilety – decyzja była prosta: wchodzimy na Wzgórze sami. Już na półmetku ujrzeliśmy przepiękną panoramę Budapesztu. Widok nieziemski. Pogoda cudowna, a Dunaj kąpał się we mgle.
Im wyżej tym coraz wspanialszy rozciągał się widok na Budapeszt. Do dyspozycji mieliśmy już tylko 4 h – na 17.00 umówieni byliśmy z Danielem, którego poznaliśmy przez Cuchsurfing. Ruszyliśmy więc dalej. Dotarliśmy do Kościoła św. Macieja/ Matyas Templom. Słoneczko nie opuszczało nas nawet na krok, więc i zdjęcia wyszły pogodnie!
Po małej wspinaczce zdecydowaliśmy się zjeść obiad na wyspie św. Małgorzaty. W związku z tym, że z mostu było bezpośrednie zejście na wyspę udaliśmy się tam na piechotę. Taki cud na środku Dunaju? Musi być ekstra! Nic bardziej rozczarowującego… po naczytaniu się wielu artykułów o Budapeszcie spodziewaliśmy się tam zastać sieć hoteli i restauracji, gdzie spokojnie moglibyśmy coś zjeść podziwiając rozległy Dunaj. Tymczasem wyspa wyglądała naprawdę fatalnie. Nie znaleźliśmy na niej niczego, co by nas zainteresowało, a ponadto stwierdziliśmy, że wygląda jak kompleks opuszczonych fabryk. Wszystko było jakieś szare i po prostu brudne… Trzeba jednak pamiętać, że mamy grudzień!
Wykończeni siedmiogodzinnym chodzeniem poszliśmy zjeść coś na szybko. Skończyło się na McDonaldzie! Niestety nie rozdają ketchupu za darmo – jak w Polsce haha 😀
Siedząc w środku galerii handlowej byliśmy świadkami spotkania małej bandy „gangsterów”. Tacy groźni, że całowali się w policzki na przywitanie. Nie mogłam wyjść z podziwu, ale wiadomo… szacunek w gangu musi być!
O 17 spotkaliśmy się z Danielem – rodowitym Węgrem. Spędziliśmy ze sobą niewiele czasu, ale było bardzo sympatycznie. Udaliśmy się razem na Jarmark Bożonarodzeniowy, na którym furorę robiła palinka! Później Daniel zaprosił nas na Szprycer – białe wino z wodą sodową i wymieniliśmy się z nim spostrzeżeniami na temat Węgier.
Do hotelu wróciliśmy około godz. 19., skorzystaliśmy ze szczęścia jakie nam się trafiło udając się na basen, po czym położyliśmy się spać, z niecierpliwością czekając dnia następnego!