Drugiego dnia w Malezji przywitała nas piękna pogoda oraz ponownie wdzierający się do naszego mózgu przez uszy straszliwy dźwięk budzika naszego hosta. Męka trwała około 30 min, po tym czasie Saren wstał i oświadczył, że ruszamy na chińskie śniadanie. Tego dnia jedliśmy chińskie bułeczki robione na parze z nadzieniem z czerwonej fasoli lub wieprzowiny, a także tosty z olejem palmowym. Ponadto Chińczycy mają w zwyczaju jeść na śniadanie makaron (“nasze” chińskie zupki), który również spróbowaliśmy. Po smacznym posiłku zdecydowaliśmy się pojechać się pociągiem do KL Sentral, a stamtąd długi spacer zawiódł nas pod chińską świątynie Thean Hou Temple. Po drodze przechodziliśmy przez dzielnicę Little India. Jest ona pełna knajp z indyjskimi przysmakami, sklepów z tamtejszymi tkaninami oraz biżuterią, a także ogólnie pojętego folkloru indyjskiego. Jest kolorowo i przytulnie, a z okolicznych sklepów słychać indyjską muzykę.
Po wyczerpującym, kilkukilometrowym marszu pod górę znaleźliśmy się pod Thean Hou Temple. Poczuliśmy się jak w Chinach! Ogromna, czerwono-biała świątynia wyglądała zupełnie jak na filmach. Okolice tego budynku przepełnione są przeróżnymi posągami i bożkami chińskimi, a także monumentami przedstawiającymi chińskie znaki zodiaku.
Po paru minutach zdecydowaliśmy się wejść do środka – świątynia jest otwarta dla turystów za darmo. Wewnątrz naprawdę czuć było głęboki mistycyzm. Modlący się ludzie wyglądali jakby pozostawali w religijnym transie. Kładli się na ziemi, potem klęczeli, a następnie brali w ręce „kadzidełka” i machali nimi przed głową. Jednocześnie słychać było dosyć głośne modły i śpiewy oraz było widać kilku kapłanów mówiących słowa, w językach, o których nie mamy pojęcia.
Obok świątyni znaleźliśmy schodki prowadzące do alejki z figurkami chińskich bożków w towarzystwie przeróżnej roślinności. Sposób kultywowania wiary w tamtym miejscu zrobił na nas tak duże wrażenie, że nawet my oddaliśmy się kontemplacji.
Po odwiedzeniu świątyni ruszyliśmy do Petronas Towers z uwagi na to, że jeszcze nie mieliśmy z nimi fotki w pięknym słońcu. Po dotarciu na miejsce zaczęliśmy szukać miejsca do zrobienia idealnego zdjęcia. Słynne malezyjskie wieże są naprawdę ogromne! (W momencie budowania tj. w roku 1998 były najwyższym budynkiem świata. 1 miejsce w tym rankingu zajmowały do 2004 kiedy to postawiono wieżę w Tajpeju). Szybko zorientowaliśmy się, gdzie trzeba stanąć by uchwycić cały obiekt. Tuż nieopodal znajdowały się malutkie schodki koło fontann – zauważyliśmy tam tłumy siedzących i leżących turystów, którzy z selfiestick’ami w rękach próbowali zrobić fajną fotkę. Nie czekając długo, również położyliśmy się na ziemi i szukaliśmy idealnego kadru. Po kilkunastu próbach przypomnieliśmy sobie, że nasza Xiaomi Yi ma szerokokątny obiektyw. Kilka fotek z tej kamerki i już byliśmy zadowoleni – tylko taki rodzaj sprzętu sprawdza się w takich sytuacjach. Właśnie dlatego wokół Petronas Towers chodzi sporo lokalnych „sprzedawców” z selfiestick’ami oraz obiektywami na telefon z rybim okiem. Nasze fotki wyszły idealnie:
Następnie ruszyliśmy coś zjeść. Centra handlowe w Kuala Lumpur praktycznie niczym nie odstają od tych naszych dlatego bez problemu znaleźliśmy sushi, na które mieliśmy już dawno ochotę. Było bardzo smacznie, a ceny jak najbardziej w porządku. Kilka chwil później lekko zmęczeni poszliśmy do małego parku po drugiej stronie Petronas Towers aniżeli byliśmy wcześniej. Tutaj też znaleźliśmy kilka miejsc na fajne zdjęcia.
Upał był ogromny, dlatego nie sposób wyrazić naszej radości, gdy 200 metrów dalej zauważyliśmy publiczny „basen”, w którym ludzie kąpali się nawet w ubraniu. Poszliśmy tam czym prędzej – niestety okazało się, że nasz „basen” ma 20 cm głębokości! Nie omieszkaliśmy jednak wejść i ochłodzić się choć trochę. Bardzo fajna miejscówka, w centrum miasta, a wokół woda i czyściutki park pełen roślinności.
Zregenerowani ruszyliśmy do ostatniego punktu dnia. Mianowicie – Chinatown! Parę stacji kolejowych i wysiedliśmy w dosyć ciemnej, lekko podniszczonej dzielnicy Kuala Lumpur. Chwila spaceru i nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się w tłumie ludzi pomiędzy chińskimi straganami, które oferowały produkty wszystkich najdroższych marek świata – Longchamps, Dior, czy Dolce Gabana – tutaj to kwestia jedynie kilkunastu złotych! 😀 Każdy ze sprzedawców starał się na siłę zachęcać do spojrzenia na jego asortyment, a przy dobrej umiejętności targowania się cenę można było obniżyć nawet o 75%. Gdy wyszliśmy z bazarku trafiliśmy na ulicę z chińskim jedzeniem i choć lubimy tę kuchnię – nie podobało nam się to miejsce. Z dwóch powodów: śmierdziało tam Durianem (który naprawdę pachnie i smakuje ohydnie! – a u nich to przysmak) oraz w szklanym akwarium widzieliśmy wielkie, jeszcze żywe, czekające aby w zmienionej wersji „wskoczyć” na talerz – ropuchy. Łee! Po krótkim zwiedzaniu, zdecydowaliśmy się więc wrócić do naszego mieszkania.
Dzień męczący i długi, ale bardzo wyraźnie pokazujący wielokulturowość Malezji pod każdym względem.
3 Responses
Świetna relacja!
Po powrocie z tajlandii marzy mi się dalsze zwiedzanie Azji
Fantastyczne zdjecia, a podróż pewnie niezapomniana 😀
Zdjęcia ze świątyni są przepiękne – to bogactwo kolorów!