Port Barton to mała rybacka wioska, która znajduje się ok. 3 godziny drogi vanem z Puerto Princesy. Bilety dorwaliśmy za 300 peso za osobę (proponowali nam cenę 350, ale wytargowaliśmy 50 peso pytając o discounts for students, czasem działa :D). Podróż nie należała do komfortowych, ale tak jest tutaj zawsze. W vanie było 16 osób, a miejsc było „przepisowo” 12, plus 2 dostawione „krzesełka”. Generalnie ścisk.
W Port Barton zarezerwowaliśmy pokój przez Airbnb, ponieważ wszystko na bookingu było droższe, a tu w cenie 500 peso za noc za 2 osoby mieliśmy darmowe wifi i śniadanie. Dodatkowo mieszkaliśmy u Polaka – Tomasza, który mieszka tu obecnie ze swoją córką. Tomek otworzył lodziarnie na Filipinach i ściągnął córkę do pomocy. Teraz ma w planach rozszerzyć swoją działalność gastronomiczną.
Wracając do tematu, w tej malutkiej wiosce czas płynie zupełnie inaczej. Jakoś wolniej, spokojniej. Może to kwestia tego, iż prąd jest tu tylko od 16 do północy, a może to po prostu z powodu mentalności wiejskich ludzi. Jest tu bardzo cicho i klimatycznie, całą miejscowość można obejść na piechotę w 15 min. Niemniej jednak jest tu bardzo dużo hosteli (wiele z nich praktycznie na plaży), a co za tym idzie mnóstwo Europejczyków (nawet więcej niż w Puerto Princesie). Na szczęście większość ludzi przyjeżdża tu odpocząć i się wyciszyć, więc przez całą dobę jest totalny spokój. Jest to również zasługa braku prądu – imprezy są max do północy. Należy jednak pamiętać, że obecnie wiele hosteli i knajp ma już generatory prądu i oferują energię 24/7.
Co robić w Port Barton?
Odpoczywać. Rozkoszować się naturą odpoczywając na plaży. Ponadto, można, a nawet trzeba – udać się w około godzinną, trochę męczącą wędrówkę do Pamuyuan Waterfall oraz Pamuyuan Beach. Pomimo deszczowej pogody odwiedziliśmy oba te miejsca. Wodospad Pamuyuan – przepiękny, otoczony wysoką roślinnością z orzeźwiającą słodką wodą. Pamuyuan Beach to ukryta plaża, schowana za Pamuyuan Village. Krystalicznie czysta woda, bez żadnych statków i turystów.
Dodatkowo mięciutki piasek i mnóstwo krabów. Polecam z całego serca. Dodatkowo, oczywiście jest tu dostępny Island Hopping – wycieczki podzielone są na tour’y A B C i D. Nie skorzystaliśmy z tej oferty, ponieważ oszczędzaliśmy na El Nido, aczkolwiek Island Hopping kosztuje tu 700 peso (a w Puerto Princesie 1100), dlatego na pewno warto spróbować tutaj. Podobno jest duża możliwość zobaczenia żółwi. W Port Barton jest kilka knajp i barów, więc zawsze znajdziemy miejsce do konsupmcji. Tomasz, którego wspomniałem wcześniej prowadzi „Mabuti Ice & Coffee” – polecam spróbować ich lodów, są przepyszne! (szczególnie karmelowe i czekoladowe). Śniadanie jedliśmy w Vege Love Bistro – jest to knajpka prowadzona przez Tomasza wspólnie z rodziną chłopaka jego córki. Tanio i naprawdę smacznie!
Jeżeli chodzi o minusy tego miejsca to z pewnością… piejące koguty! Jak powszechnie wiadomo, w Filipinach odbywają się walki kogutów. Nie wiem czy jest to powód dlaczego te koguty są tak bardzo pobudzone, ale drą się cały dzień, zaczynając gdzieś koło 4/5 nad ranem. Przez cały dzień i zresztą noc słychać ich niemiłosierne pianie. Dodatkowo jest tu mnóstwo komarów – w Puerto Princesie jak i El Nido prawie ich nie widać, natomiast w Port Barton jest ich bardzo dużo i niepostrzeżenie tną. Ponadto standardowo – wiele bezdomnych psów i kotów, parę małych jaszczurek, a także przepiękne, duże czarne motyle.
Jest to miejsce, w którym można poczuć „więź” z tubylcami. Turystyka jest tu rozwinięta, ale traktują Cię jak „swojego”. Każdy się uśmiecha, rzuca hello i wraca do swoich obowiązków. Jest to bardzo miłe uczucie. Szczególnie mieszkanie wśród filipińskich domów rezerwując nocleg przez Airbnb dostarcza mnóstwo wrażeń, które pomagają wczuć się w rolę mieszkańca tej wioski.